czwartek, 11 stycznia 2018

#23 Upiory, z którymi walczymy – kolejny raz z Jo Nesbo.

„Sztuczka z upiorami polega na tym by długo i dobrze się im przyglądać, żeby zrozumieć, że są właśnie upiorami. Martwymi, bezsilnymi upiorami.”

Pamiętacie te czasy, kiedy książki w stylu „Ćpuna” i „Pamiętnika Narkomanki”, to były te, które znikały z bibliotecznych półek, gdy tylko się na nich pojawiły? Ja pamiętam doskonale! Ileż się musiałam nachodzić żeby w końcu móc się z nimi zapoznać. Ostatecznie nie zrobiły na mnie tak dużego wrażenia, jak myślałam, ale był to okres, w którym każdy szanujący się gimnazjalista był w stanie wypowiedzieć kilka zdań zachwytu o tych lekturach. Dlaczego o tym mówię? A no dlatego, że Jo Nesbo w „Upiorach” postanowił nas przemieść w świat heroiny i jej podobnych.

Fabuła rozpoczyna się od tego, że dowiadujemy się o popełnionej zbrodni. Nie żyje młody, przystojny chłopak. Drugi siedzi w więzieniu – zbrodnia jest wyjaśniona, co dla Harrego, który wreszcie choć trochę uporządkował swoje życie, wydaje się zbyt proste. W związku z tą sytuacją wraca on do Oslo, by zaangażować się w sprawę i dowiedzieć się, kto i dlaczego jest tak naprawdę winny. 

Ale na tym zasranym świecie wszystko, co dobre, jest albo na receptę, albo wyprzedane, albo osiąga taką cenę, że trzeba zapłacić duszą, żeby poczuć smak. Życie to restauracja, na którą cię nie stać. Śmierć to rachunek za jedzenie, którego nie zdążyłeś skosztować. Zamawiasz więc najdroższą rzecz w karcie, bo przecież odchodzisz, prawda? Może zdążysz złapać choć kęs.” 

Ulice Oslo są czystsze niż zazwyczaj. Handlarzy jest mniej, zgonów z przedawkowania również, co nie znaczy, że narkotyki przestały istnieć. Mimo wszystko władze miasta są zadowolone z takiego obrotu spraw, obwieszczając mediom krajowym oraz zagranicznym swój sukces. Policja usiłuje podtrzymać swój wizerunek – skutecznej instytucji, która potrafi poradzić sobie nawet z największymi problemami, jednak Ci, którzy za to odpowiadają niekoniecznie zawsze działają zgodnie z zasadami – tak prawa, jak i tymi moralnymi. 


Ale może właśnie po to robimy zdjęcia. Żeby zdobyć fałszywe dowody i umocnić fałszywe twierdzenie, że byliśmy szczęśliwi. Bo myśl o tym, że w przeszłości ani razu nie byliśmy szczęśliwi jest nieznośna.” 

Cała narracja toczy się z dwóch perspektyw. Pierwsza tyczy się śledztwa, którego podjął się Harry, z drugiej strony mamy wspomnienia zabitego chłopaka i poznajemy jego historię, która pozwala czytelnikowi dowiedzieć się trochę więcej o zbrodni, jak i o całym wątku kryminalnym. Dzięki tym fragmentom możemy sami usiłować rozwiązać zagadkę, z którą mierzy się śledczy. Snuć rozmaite przypuszczenia i starać się łączyć poszczególne wątki. Nie pierwszy raz Nesbo wykorzystuje ten sposób, ale wydaje mi się, że w tej pozycji najbardziej przypadł mi on do gustu. Wspomnienia były bardzo realistyczne, dawkowane w odpowiednim tempie, tak by nie nudziły, a jednocześnie zaostrzały apetyt. 

Sprawa kryminalna rozwija się raczej spokojnie, choć powieść zdecydowanie jest brutalna i to w ten „brudny” sposób. Zdecydowanie nie dla osób o słabych nerwach, gdyż opisy zbrodni są krwawe i surowe. Jednak w tym przypadku bardzo interesująca jest linia fabularna powieści. Zarówno wątki koncentrujące się wokół życia Harrego, jak i te odnoszące się do innych bohaterów są przedstawiane w dość szeroki sposób. Nacisk kładziony jest tu także na psychologiczne aspekty, tak uzależnienia, jak i szerzej – charakterystyki poszczególnych postaci. To jest to, za co kocham skandynawskie kryminały.


„Byli dwiema niewiadomymi w równaniu bez rozwiązania. Dwoma ciałami niebieskimi na kursie nieuniknionej kolizji. Grą w Tetris, którą tylko jeden mógł wygrać.”

Tę część czytało mi się bardzo szybko, choć początkowo miałam mieszane uczucia. Na pierwszych stronach bowiem poznajemy wiele postaci i łatwo odnieść wrażenie, że trudno nam je będzie rozpoznać. Całe szczęście wraz z kolejnymi stronami okazuje się, że nie jest ich aż tak wiele, bądź też szybko znikają z pola widzenia. Śledztwo zatacza dość szerokie kręgi, a wiele zaangażowanych osób zaczynamy rozpoznawać. Można z czasem zacząć się domyślać – kto i za co odpowiada, jednak ostateczne rozwiązania – zaskakują. 

Jeśli ciekawi Was ile można zrobić dla kolejnej działki, jaki zysk uzyskują Ci, którzy jednak nie biorą, a także dlaczego Harremu tak bardzo zależało na tym, by zająć się tą konkretną sprawą – musicie przeczytać książkę! Nie mogę zdradzić Wam więcej, bo to by zepsuło całą zabawę. Pozycję polecam miłośnikom kryminałów, Ci którzy kochają Nesbo – na pewno już ją czytali. Myślę też, że czytelnicy, którzy upodobali sobie wątki uzależnień, również znajdą w tej pozycji coś dla siebie. Ja książkę oceniam na 7/10.A Wy? Też mieliście taki etap, kiedy książki o narkotykach stały wysoko w hierarchii tych najbardziej pożądanych? Lubicie takie klimaty?



czwartek, 4 stycznia 2018

#22 Pancerne Serce, czyli kolejna randka z Jo Nesbo

„Był więźniem własnego wzorca zachowań, w którym każde działanie w rzeczywistości było czynnością przymusową. Pod tym względem nie był ani o włos lepszy, ani gorszy od tych, których ścigał.”

Powróciłam do Jo Nesbo i to z wielkim hukiem. Autor znów, już na samym początku, serwuje nam wielki wybuch, tak byśmy potem uczestniczyli w poszukiwaniu sprawcy. A robi to jak zwykle bardzo autentycznie. Ci, którym dane było obejrzeć Pierwszy Śnieg, z końcówki filmu dowiedzieli się tego, co dzieje się na początku kolejnej powieści. 

Otóż Harry, standardowo już, ucieka od swoich problemów. Tym razem nie ucieka w alkohol, ale zwiewa do Bangkoku, gdzie zaczyna wieść swoje życie na krawędzi. Niestety, w Oslo nie dzieje się dobrze i Wydziałowi Zabójstw przydałby się specjalista od seryjnych morderców, stąd też poznajemy Kaję, która ma przekonać śledczego do powrotu. Oczywiście, Harry nie jest pozytywnie nastawiony do tego pomysłu, jednak karta przetargowa, jaką posługuje się wysłanniczka jest raczej asem kier, niż dziewiątką wino, tym samym nasz bohater wraca do Norwegii. 

Początkowo mamy do czynienia z dwoma, podobnymi do siebie, zabójstwami. Giną dwie młode kobiety, a sposób, w jaki umierają wydaje się być wyjątkowo brutalny. Mają one w ustach po 24 rany. Wkrótce dochodzi do kolejnego morderstwa, które, choć nie przebiega w analogiczny sposób, zostaje powiązane z wcześniejszymi sprawami. Marit Olsen traci głowę, a Harry swoją musi trzymać na karku, po to by poradzić sobie, zarówno z życiem prywatnym, jak i kolejnym seryjnym mordercą. W tle rozgrywa się też wojna o dominację dwóch dużych instytucji. Otóż Ministerstwu Sprawiedliwości zależy, by podział obowiązków między Wydziałem Zabójstw a KRIPOS był jasny i klarowny, przez co Harry traci swoją całkowitą swobodę działania. Między wierszami przypomina nam się wątki pojawiające się w Pierwszym Śniegu, więc ponownie – czytanie serii po kolei ma tutaj duże znaczenie, inaczej możecie dowiedzieć się zbyt wiele. 


„Trafił w sedno. Oczywiście. Aż tacy jesteśmy banalni. Wierzymy, bo chcemy wierzyć. W bogów, bo taka wiara zagłusza strach przed śmiercią. W miłość, bo upiększa wyobrażenie życia. W to, co mówią żonaci mężczyźni, ponieważ to właśnie mówią.” 

Jak pewnie wiecie – uwielbiam wątki seryjnych morderców w kryminałach. Zawsze wydają mi się bardziej zagmatwane, motywy kierujące mordercą – intrygujące, a całość ociera się zwykle o psychologiczne aspekty w większym stopniu, niż ma to miejsce w przypadku pojedynczych zbrodni. Tym samym Nesbo znowu trafił w punkt. I to jak trafił! Od książki dosłownie nie mogłam się oderwać, przez co mój sen ucierpiał dość istotnie. Poza zaskoczeniami dotyczącymi samego wątku kryminalnego, czeka na nas tutaj trochę niespodziewanych wątków obyczajowych. Nesbo jak zwykle przybliża nam życie swoich bohaterów, a jednocześnie prowadzi akcję w odpowiednio szybkim tempie. 

„Zgadzam się z tymi, że zdolność wybaczania świadczy o jakości człowieka. Zaliczam się do najgorszego sortu.” 

Jeśli chodzi o to, czego mi trochę brakowało, to z pewnością będą to wątki polityczno-społeczne. O ile pozostałe pozycje autora kładą na nie duży nacisk, tu pojawiają się one w bardzo szczątkowej formie i niezwykle rzadko. Mimo wszystko całość czyta się świetnie. Moim zdaniem Nesbo w szczegółach dopracował zarówno zbrodnie, jak i motywy, które za nimi stały. Całość jest dość zawoalowana, na tyle, że choć w pewnych momentach możemy myśleć, że już wszystko wiemy, ktoś potrafi jednym dmuchnięciem rozwiać całą misterną budowlę z kart, jaką udało nam się wnieść.



Nesbo wprowadza tutaj też pewien motyw, który choć doskonale znany jest z wielu książek, to w tej serii pojawił się chyba pierwszy raz. Nowa postać w Wydziale Zabójstw – Kaja, jest trochę zaślepioną miłością kobietą. Dotychczas w tej serii spotykaliśmy raczej kobiety racjonalne, kierujące się różnymi wartościami, niezależne i samodzielne, więc w tym wypadku fajnie dowiedzieć się, że Nesbo jest w stanie w ciekawy sposób pokazać też pewien rodzaj toksycznych zauroczeń, które ograniczają racjonalność i samoświadomość bohaterek. 

Książkę oceniam na mocne 8/10. Nie przybliżę Wam więcej, bo wiecie, jak to z kryminałami bywa. Lepiej wiedzieć za mało, niż przypadkiem przeczytać o jedną recenzję za dużo i potem pluć sobie w brodę.Upiory już na mnie czekają i krzyczą z półki - teraz nasza kolej! 

A Wy? Jak zaczęliście nowy rok? Przeczytaliście coś, co Was wbiło w fotel? Ja za dobrą monetę biorę fakt, że Pancerne Serce przeczytałam w Nowy Rok, więc jeśli sprawdzi się powiedzenie, to wszystkie książki przeczytane w tym roku powinny mnie zachwycić :D 

czwartek, 28 grudnia 2017

#21 Dwanaście niedokończonych snów, czyli o tym, gdzie można zawędrować, gdy porwie nas prąd życia.




„Po kawie nie mogło Ci tak odwalić. I nie wiem, czy mogę ci wierzyć. To jakbym zaufała rosyjskiemu paktowi o nieagresji.” 

Witajcie kochani! Już po świętach, makowce się skończyły i większość z nas musiała ponownie zmierzyć się z trudami codzienności. Na moim blogu jednak święta jeszcze się nie kończą, a to za sprawą Nataszy Sochy i jej świątecznej powieści „Dwanaście niedokończonych snów”. 

„A jednak śnieg coraz rzadziej pojawiał się w grudniu, jakby chciał zobaczyć, czy święta odbędą się również bez niego i czy mimo wszystko znajdą swoich wielbicieli.” 

Wybór świątecznych lektur był dla mnie sporym problemem. Wachlarz możliwości zawężały moje obawy przed (zbyt) lekką i (zbyt) cukierkową pozycją o miłości, w której wszystko będzie (zbyt) oczywiste. Ta książka zwróciła moją uwagę ze względu na krótki opis fabuły, z którego dowiedziałam się przede wszystkim, że Momo (cóż za cudowny przydomek!) jest zamkniętą w swoim pudełkowym życiu dziewczyną, gdy nagle w jej życiu pojawiają się sny. Senne marzenia kierują ją w miejsca, do których w życiu by się nie udała, dzięki czemu poznaje ludzi, którzy pomagają jej zrozumieć siebie samą. 


„Jasne. Perfumy, gacie z koronki i książkę o duńskiej metodzie bycia szczęśliwym. Odradzam. Głaskanie psa, picie kawy z kubka ubranego w sweterek, czy też zjedzenie żytniego chleba z rzodkiewką jeszcze nikogo nie wyleczyło z depresji. I nie sądzę również, żeby czyniło szczęśliwym. Ten duński bełkot namieszał tylko wszystkim w głowach, ale przed autorką chylę czoła. Zarobić kupę kasy na wciskaniu nam kitu o zbawiennym wpływie cynamonowej herbaty i pisaniu listów do przebiśniegów, to jest dopiero sztuka. Wierz mi, twoja żona nie chce hygge. Bierz naszyjnik.” 

Jeśli chodzi o fabułę, to była ona na naprawdę dobrym poziomie, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że cały czas mówimy o świątecznej pozycji! Jak wspomniałam wcześniej – wyruszamy z Momo w pewną podróż przez sny. Towarzyszymy jej w ciągu dnia, by później uczestniczyć w tym, co podświadomość pokazuje jej nocą. Sny są częścią bardzo abstrakcyjną. Nie są proste, sztampowe, a przekaz z nich płynący nie jest oczywisty. Cała teoria znaczenia snów też została ukazana tu w fajny sposób. Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę, że główna bohaterka w gruncie rzeczy usiłuje nauczyć się świadomego śnienia i całkiem nieźle jej to wychodzi. Nie mam zielonego pojęcia, czy to był świadomy zabieg, czy też nie, ale z pewnością wielu z nas by chciało móc kierować swoimi snami. 

Trzynastolatki nie mają łatwego życia. Po pierwsze, wyrastają z kombinezonu dziecka posłusznego i wskakują w skafander utkany z hormonów i pryszczy. Po drugie, nie rozumieją, dlaczego nikt ich nie rozumie. A po trzecie, odkrywają, że świat jest głupi, dorośli jeszcze bardziej, a one muszą same temu wszystkiemu stawić czoła.” 

Nie jest to książka typowo świąteczna. Nie będziemy tu lepić pierników i stroić choinek, a przynajmniej nie cały czas. Choinki owszem, pojawiają się, ale całokształt nie jest kolejną świąteczną opowieścią, Boże Narodzenie jest tu nieco w tle. Sny układają się w pewien magiczny rodzaj kalendarza adwentowego, który każdego kolejnego dnia przynosi głównej bohaterce niespodziankę i nieuchronnie odlicza czas do Wigilii. Wraz z kolejnymi sennymi okienkami w kalendarzu życie Momo ulega zmianie, którą trudno przeoczyć, nawet mało uważnemu obserwatorowi. Jeśli więc spotkacie gdzieś kobietę, która chodzi ubrana wyłącznie na czarno, nie pija kawy i jada tylko jogurt naturalny, to koniecznie dajcie jej tę książkę! A tak na poważnie, mimo wszystko polecałabym po nią sięgać w okresie okołoświątecznym, bo wprowadza atmosferę ciepła i nadziei, w akompaniamencie śmiechu. 


Zresztą. Strojenie choinki Polacy wzięli od Niemców i pewnie większość nie miała o tym pojęcia, inaczej już dawno by się zbuntowali. Od Niemca można co najwyżej wziąć odszkodowanie.” 

Bohaterowie są świetnie wykreowani. Są niemalże namacalni. Ciotka Rebeka stoi koło nas wygłaszając swoje cięte argumenty na każdy temat. Pati i jej podejście do życia skłaniają do refleksji, choć niejednokrotnie przy okazji bawią czytelnika. Każda postać posługuje się spójnym i tylko sobie przypisanym językiem. Każdy z bohaterów jest bardzo charakterystyczny, czasem może się wydawać, że aż za bardzo. Nawet zawody, które wykonują są niecodzienne i specyficzne, mimo wszystko jest to w moim odczuciu ogromna zaleta książki. Czasami delikatne przerysowanie pomaga w stworzeniu niepowtarzalnej atmosfery. 

Grudzień wygrał los na loterii. Zimny, mokry, często deszczowy i depresyjno-ponury miesiąc, o którym nikt tak jednak nie mówi. Bo przecież na jego końcu błyszczy gwiazdka, pachnie choinka i bieli się obrus na stole.” 

Największą zaletą tej książki jest zdecydowanie styl autorki. Książka jest przepełniona cytatami, które wywołują uśmiech na naszej twarzy. Czasami śmiałam się na głos, uczestnicząc w książkowych sytuacjach, tak jakbym stała na miejscu Momo. Emocje jakie mi towarzyszyły trudno mi zdefiniować, bo raz siedziałam w oparach radości, by za chwilę oddawać się refleksjom nad moim własnym życiem, ale to zdecydowanie znak czasu, bo kiedy zbliża się koniec roku moje myśli często rozbiegają się w różnych kierunkach. Lekturę uważam za trafioną w stu procentach. Idealną na ten moment, niebanalną, napisaną świetnym językiem, tak że w zasadzie strony kartkują się same, a książka w zawrotnym tempie zbliża się ku końcowi. Daję jej ocenę 8.5/10. 

A Wy? Nadal zaczytujecie się w świątecznych książkach, czy może już wróciliście do standardowego trybu czytelniczego? Święty Mikołaj pamiętał, że kochacie czytać? :) Ja wracam do Alei siódmego anioła, więc to jeszcze nie koniec świątecznych recenzji :) 

środa, 20 grudnia 2017

#20 W klimacie podarunków, czyli "Podaruj mi miłość" pod lupą




Znalezione obrazy dla zapytania podaruj mi miłość

Święta nadchodzą, są coraz bliżej, jeszcze kilka dni i wszyscy będziemy siedzieć przy świątecznych stołach i zajadać się tym, co lubimy. Ja dzisiaj przychodzę do Was z dość długą recenzją zbioru opowiadań - Podaruj mi miłość. Dlaczego jest taka długa? Postanowiłam powiedzieć Wam po kilka słów o każdym opowiadaniu. Książka była dość nierówna i naprawdę ciężko byłoby oceniać ją jako spójną całość. Poza tym, biorąc pod uwagę, że część z autorów jest Wam pewnie doskonale znana, myślę, że może to lepiej oddać klimat zbioru. Z przykrością muszę stwierdzić, że książkę czytałam w wersji elektronicznej, bo nie mogłam doczekać się moich świątecznych książek, więc tym razem będzie musiało obejść się bez zdjęć, ale przy następnym poście już się pojawią!

Rainbow Rowell - Północ

Jeśli chodzi o pierwsze opowiadanie, to Rainbow Rowell po raz kolejny mnie rozczarowała. Nie wiem, czy tylko ja nie przepadam za jej piórem, ale irytuje mnie potwornie. Co mnie irytuje? Dla przykładu to, że zdaniem jej bohaterki puchnięcie języka jest „obleśną reakcją alergiczną”. Naprawdę musiałabym się długo zastanawiać, by uznać to za wybitnie obleśne. Autorka lubi przekonywać czytelnika, że każdą myśl należy przekazać mu wprost, najlepiej w nawiasie, psując mi tym samym całą zabawę z odgadywania, co może się wydarzyć. Dobrym elementem historii jest delikatne zwrócenie uwagi na fakt wkraczania w dorosłe życie, a co za tym idzie rozstań. Ciężkich i dla tych, którzy zostają, jak i tych, którzy wyjeżdżają. Sam pomysł uważam za ciekawy. Cała fabuła rozgrywa się w kolejne noce sylwestrowe, które główni bohaterowie spędzają od wielu lat w swoim towarzystwie. Mimo wszystko nie poczułam świątecznego klimatu. 

Kelly Link – Dama i lis 

„Rzadko widuje się Honeywella w odosobnieniu. Zazwyczaj występują w stadach jak barany. Nie posyłają zwiadowców, od razu bataliony. I przy całym swoim zachwycie nad ich rudozłotymi włosami, nieposkromioną, wyrazistą urodą, repertuarem żartów i sekretów, poezji i nonsensu Miranda czasem czuje się nimi zmęczona. Honeywellowie oczekują, że też będziesz mówił. Ciągną cię za język, dopóki nie ochrypniesz, odpowiadając na ich pytania.”

Historia dziewczyny wychowanej przez ciotkę, która wraz z kolejnymi wigilijnymi wieczorami, dowiaduje się więcej o samej sobie i otaczającym ją świecie. Drugie opowiadanie zaspokoiło moje wymagania. Język i styl autorki przemówiły do mnie i przeniosły mnie do innego świata. A ten uroczy, momentami nieprzystający do epoki język, cudownie otulał rodową rezydencję. Wokół pada śnieg, który w tym opowiadaniu jest bardzo istotnym aktorem, tworzącym klimat i atmosferę całej fabuły, aż w pewnym momencie staje się jej osią. To magiczna historia o miłości, aczkolwiek na pewno niebanalna, z elementami magii (tej prawdziwej), w której zarówno fabuła, jak i styl, całkowicie odpowiadają moim gustom czytelniczym. Nic dziwnego, że klimat jest zupełnie inny, niż w pierwszym opowiadaniu, bo po krótkim researchu zorientowałam się, że autorka tworzy głównie krótkie formy, które balansują na granicy horroru i fantastyki. A tu proszę! Piękna, świąteczna historia o uczuciach. 

„On nie próbuje wziąć jej za rękę. Ona próbuje nie wyobrażać sobie, że na zewnątrz pada śnieg, a obok niej w migotliwej ciemności siedzi Fenny. Wyobrażanie sobie tego jest wbrew regułom.”


Matt de la Peña – Anioły na śniegu

„Jeśli w ogóle miałem jakiś wrodzony talent, było nim wypełnianie małych okienek na kartach egzaminacyjnych. To wszystko. Jak Boga kocham, miałem rękę do tych cholernych okienek.”

Nie mam pojęcia czemu tak krótkie i w zasadzie przewidywalne opowiadanie prawie doprowadziło mnie do łez. Może to ten świąteczny klimat? Pachnąca świeczka, rainymood w słuchawkach i przygaszone światło? Ale autentycznie się wczułam! A już miałam nie czytać tej książki, po pierwszym opowiadaniu. W tym poznajemy chłopaka, który żyje z dala od rodzinnego domu i niestety niesprzyjająca sytuacja nie pozwala mu wrócić do bliskich na święta. Zamiast rodzinnej atmosfery pozostaje mu więc opieka nad kotem swojego szefa. Młody, zdolny Meksykanin zostaje w zasypanym śniegiem budynku, w bogatej dzielnicy. Co się może zdarzyć? Opowiadanie gdzieś w tle porusza rasowe stereotypy i poczucie obcości, a jednocześnie je przełamuje. Nie jest też banalne, a przynajmniej nie dziś. Tło wydarzeń pokazuje, jak wiele trudności i smutku czasami przynosi nam życie. Nie jest jednak smutne. Jest ładne. Od razu sprawdziłam, co wujek Google może powiedzieć mi o autorze, ale w polskim tłumaczeniu możemy się chyba spotkać tylko z tym opowiadaniem. Autor specjalizuje się w powieściach z gatunku young adult, co w zasadzie można dostrzec, sądząc po stylu pisania, ale chętnie przeczytałabym coś jeszcze, co wyszło spod jego pióra. 

„To, co wtedy czułem, było dziwną mieszaniną nieważkiego użalania się nad sobą i ekscytacji. Rozumiałem, że moje życie jest bez znaczenia i że ta świadomość to wolność, dzięki której mogę osiągnąć wszystko, co zechcę.”

Jenny Hann – Gwiazda polarna wskaże Ci drogę 

Czy zdarza Wam się wyobrażać sobie, jak to by było żyć w krainie Świętego Mikołaja? Przebywać wśród elfów i lukrowanych pierniczków, sortować listy z życzeniami i cały rok żyć w oczekiwaniu na ten jeden, jedyny dzień w roku? Jenny Hann postanawia przenieść nas na chwilę do tego świata. Oczywiście, na Biegunie leży masa śniegu, ale opowiadanie jest ciepłe. Wydaje mi się, że skierowane jest głównie do młodszych odbiorców, chociaż nie mam większych powodów, by je krytykować. Jest zwykłą, świąteczną historią, ale przyjemną w odbiorze. Nie zachwyca, nie wzbudza ogromnych emocji, raczej chwilę przez nie płyniemy. Nie czujemy żalu, że to już koniec, ani nie skaczemy do nieba z tego powodu. Możemy ewentualnie zastanowić się, jakie by było nasze świąteczne życzenie, gdybyśmy mieli stuprocentową pewność, że się spełni. Macie jakieś pomysły? 

Stephanie Perkins – Cud Charliego Browna 

To opowiadanie o dziewczynie, która interesuje się animacją. Niedaleko jej mieszkania mieści się stoisko z choinkami. Jak wiecie, to doprawdy magiczne miejsce, o czym ja mogłam się przekonać czytając „Światło” J. Ashera. Tam, no cóż. Pracuje pewien muskularny mężczyzna, który zainteresował główną bohaterkę, ale nie z powodu wyglądu. Szczerze? Nie wciągnęła mnie ta historia. Była dla mnie dość zwyczajna. Co prawda czytało się ją całkiem lekko, ale ani styl pisania, ani pomysł na fabułę nie wciągnęły mnie. Ot, krótka historia, idealnie sprawdzająca się na krótką podróż autobusem miejskim. 

David Levithan – Kryzysowy Mikołaj

„Boję się być zakochany, bo to rodzi wielkie oczekiwania. Boję się, że moje życie nigdy nie będzie pasowało do jego życia. Że nigdy go nie poznam. Że on nigdy nie pozna mnie. Że wysłuchamy różnych historii, ale właściwie nigdy nie usłyszymy prawdy.”

Lubię styl Davida (oh, ależ się teraz spoufalam!). W zasadzie dotychczas czytałam jedynie Playlistę dla dwojga, ale spodobało mi się to, że jego ton nie jest protekcjonalny, postaci nie są infantylne, no i nic nie jest idealne. Opowiada nam on historię pewnej pary, która ze swoim związkiem nieco ukrywa się przed światem. A przy tym historię świętego Mikołaja, który Mikołajem wcale nie jest, ale może mógłby być? Jest lekka, zabawna i ciepła. Powiedziałabym, że naprawdę ciepła. 

„Już nawet nie chodzi o to białe futro. Najgorsze, że zaczynam się zastanawiać, skąd on właściwie je bierze. Skoro tyle czasu spędza na biegunie północnym, to kto wie? Może to on wykańcza niedźwiedzie polarne, a nie żadne globalne ocieplenie? Taka luźna myśl.”
Holly Black – Krampuslauf


"Mówi się, że święta to czas, kiedy ludzie powinni być dla siebie mili, wybaczać sobie nawzajem i tak dalej, ale w rzeczywistości wszystko sprowadza się do prezentów. Tam, gdzie rządzi Święty Mikołaj, nie ma sprawiedliwości. Bogate dzieciaki dostają wszystko, a biedne używany szmelc, chociaż ich rodzice wypruwają sobie flaki, żeby mogły go mieć. Nawet za siedzenie na kolanach Mikołaja trzeba płacić."

Ha, ha, ha. Nie wiem, czy chcę Wam mówić więcej o tym opowiadaniu. Wszystko zaczyna się od tego, że w miasteczku, co roku organizowany jest festiwal – Krampuslauf, na cześć skandynawskiego Krampusa. Trzy przyjaciółki idą na ten jarmark po to, by znaleźć chłopaka jednej z nich i zdemaskować jego podwójne życie. Brzmi banalnie, język jest dość zwyczajny, w sumie taka typowo amerykańska historyjka. Więcej Wam nie powiem, bo jeśli kiedyś będziecie to czytać, to lepiej, byście więcej nie wiedzieli. Trochę przerysowano „tych bogatych”, wkładając ich w ramki „tych złych do szpiku kości”, ale mimo wszystko pod tym kątem całkiem mi się opowiadanie podobało. Nie wszyscy mają tak idealnie, zdecydowanie któreś z młodzieżowych, świątecznych opowiadań należy się tym, którym nie spełnił się amerykański sen. 

Gayle Forman – Coś ty narobiła Sophie Roth? 

Zaczynamy w momencie, kiedy główna bohaterka przyjeżdża na uczelnię. Początkowo język wydawał mi się całkiem ciekawy, ale opowiadanie mnie nie porwało. Było mocno zwyczajne, miało jakiś morał, ale nie miało klimatu. Do przeczytania. 

„Zachodziła w głowę, kiedy się wreszcie nauczy, że wiele z tych rzeczy, które wydają się dobrym pomysłem, przy odrobinie analizy można zdemaskować jako czyste kretyństwo. Chociażby taki komunizm. Wydaje się dobrym pomysłem: wszyscy się dzielą, nikt nie chodzi głodny. Ale wystarczy to przemyśleć, żeby zdać sobie sprawę, że coś podobnego nie może się udać, bo wymagałoby nadludzkiej umiejętności współpracy albo jakiejś ludzkiej wersji totalitaryzmu.”

Myra McEntire – Jezus malusieńki leży wśród wojenki

Spotykamy tu spalony kościół, niegrzecznego chłopca i córkę pastora (w pakiecie z jej bogatym chłopakiem). A w tle trwają przygotowania do jasełek. Szczerze? Nic szczególnego. Ani mnie nie wciągnęło, ani nie zauroczyło. Opowiastka, którą przeczytałam bez większych emocji. 

Kiersten White – Witamy w Christmas w Kaliforni. 

Tym razem znajdujemy się w miasteczku Christmas (a właściwie ledwie zjeździe z autostrady). Poznajemy dziewczynę, która jak najszybciej chce stamtąd uciec, jednak nagle coś się zmienia. Mam wrażenie, że poziom opowiadań trochę opadł i ktoś okradł je z bożonarodzeniowej magii. Szkoda, że nie był to poziom tych najlepszych opowiadań, ale z drugiej strony nie było też złe. Myślę, że części z czytelników może ono przypaść do gustu.

Ally Carter – Gwiazda betlejemska 

Kojarzycie „To właśnie miłość” (ten świąteczny film z Hugh Grantem w roli premiera i przepiękną Keirą?). Tutaj również wszystko rozpoczyna się na lotnisku. Co sądzę o tym opowiadaniu? Może nie było nadzwyczajne, ale w moim pokoju nagle faktycznie zapachniało sosem pieczeniowym i jeszcze bardziej zatęskniłam za domem. Po dwóch poprzednich, niezbyt udanych, powrócił świąteczny klimat. Choć było cukierkowo, trochę jak w typowej amerykańskiej komedii, to hej! Who cares! Świąteczny nastrój został włączony!

Laini Taylor – Dziewczyna, która obudziła Śniącego 

Ostatnia opowieść jest czymś w rodzaju baśni. Momentami wydaje się zbyt przegadana, ale sama fabuła jest ciekawa. Ma potencjał do przeniesienia czytelnika do innego świata, oczywiście wszystko tutaj będzie kwestią gustu. Trudno mi ją jednoznacznie ocenić, ale z pewnością nie twierdzę, że była zła. Chyba była po prostu inna. 

***

Odnosząc się do książki jako całości, to jest ona dosyć nierówna,  a ostatnie opowieści mogą pozostawić pewien niesmak. Mimo wszystko – wcale nie żałuję, że po nią sięgnęłam, bo dzięki temu przeczytałam też naprawdę magiczne opowiadania. Całość oceniam na 6/10, czyli nie czuję się jak w Laponii, ale ostatecznie wystarczą mi choinki przy poboczu. Wraz z końcem tej opowieści biorę się za 12 niedokończonych snów, bo święta tuż, tuż,  a moje bożonarodzeniowe książki dopiero doszły. 

A Wy? Co teraz czytacie? Czy czujecie już klimat świąt? J

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia